Serwis używa cookies. Wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.Zapoznaj się z polityką cookies. x

Wspomnienia

2012-07-29

WSPOMNIENIA Z TALL SHIPS RACES 2012.


Saint Malo – Lisbona
Pierwszy etap Tall Ships Races zaczyna się we Francji w Saint Malo. Amarant jest najlepiej wyposażonym polskim jachtem, na którym pływałam – mimo tego okazuje się, że nie spełnia wszystkich wymagań STI. Na szczęście w pobliżu stoi kilka zaprzyjaźnionych żaglowców. Dokonujemy szybkiej akcji „upgradowania” tratwy (za pomocą pożyczonych rac, pławki dymnej i puszkowanej wołowiny) i Brytyjczycy dopuszczają nas w końcu do regat.
No to płyniemy. Ze względu na warunki wiatrowe linia startu zostaje przesunięta. Dopłynięcie do niej zajmuje nam dwa dni. Powoli przyzwyczajamy się do oceanicznej fali. W międzyczasie Magdzie udaje się (za pomocą kuchennej formy do pieczenia) wypędzić złe duchy choroby morskiej – zostaje więc naszym pokładowym szamanem. Ania pełni funkcję Kaowca i organizuje nam czas.
Widok przepływających przez start, jeden za drugim żaglowców zapiera dech w piersiach. Ducha rywalizacji zaczynamy odczuwać, gdy zaraz za startem przez UKF-kę odzywa się do nas Dar Szczecina i pyta o nasz przelicznik (TCF – Time Corect Factor, jest to ułamek przez który mnoży się rzeczywisty osiągnięty czas w celu zredukowania różnic między jachtami).
Po dwóch dobach z AIS-a znikają nam wszystkie żaglowce. Świeci słońce, jest pięknie. Na chwilę zapominamy, że to regaty. Wszyscy radośnie wygrzewamy się w kokpicie. Trwa przygotowywanie faszerowanych bakłażanów. Race Control podaje przez UKF-kę aktualne wyniki. Jesteśmy piąci w klasie!
Bakłażany za burtę, wszystko za burtę! Będziemy lżejsi, popłyniemy szybciej. - to na szczęście tylko żart. Obiad znika, ale w naszych żołądkach.
Na horyzoncie pojawia się „Miles to Go” trzynastometrowy belgijski jacht z którym przez większość regat płyniemy burta w burtę.
- Robimy Wam bardzo ciekawe zdjęcia, czy Wy też możecie nas sfotografować? - odzywa się do nich przez UKF Ania.
- Oczywiście, tylko musicie być trochę bliżej. - odpowiedział niespeszony Belg. Nie można się chyba dziwić, że taki komentarz podziałał nam na ambicję?
Po czterech dobach, nad ranem ostatecznie przekraczamy linię mety i utrzymujemy piąte miejsce w klasie C (jachty poniżej 20 metrów, bez spinakera). Jak na pierwszy raz – nie jest źle.
Do imprezy organizowanej w Lizbonie zostaje nam jeszcze kilka dni. Stajemy w Cascais. Tu całą załogą wypożyczamy miejskie składaki i wyruszamy, by zdobyć najbardziej na zachód wysunięty przylądek Europy – Cabo de Roca. Ja odpadam w połowie i wracam przygotowywać obiad, ale reszta jedzie dalej. Wracają zmęczeni, ale zadowoleni. Na stole w mesie czeka już na nich pyszna duszona ośmiornica.
Następnego dnia zaliczamy jeszcze Setubal i piękną zatoczkę pod Sesimbrą. Później kierujemy się do Lizbony. Organizatorzy zapewniają nam wiele atrakcji – kolację dla kapitanów, imprezę dla załóg, paradę, zawody sportowe, fajerwerki. Największą furorę robią jednak i tak wydry (i samogłów) z Lizbońskiego Oceanarium.
Autor: Barbara Nowakowska

Lizbona – Cadiz
Lizbona jest miastem cudownym. Cudownym do odwiedzenia, cudownym również do mieszkania. Wiem co mówię, przecież spędziłam tu ostatnie dziewięć miesięcy! Mimo wszystko to port, a w porcie za długo stać nie jest dobrze. Chętnie wypływamy. Parada żaglowców przepływających pod mostem (Mostem 25 Kwietnia), symbolem miasta – widok doskonały.
Tym razem start nie jest rozłożony w czasie, wszystkie jachty z naszej klasy muszą rozpocząć wyścig w jednym momencie. Prognoza pogody nie sprawdza się - rozwiewa się mocniej i mocniej. Linię startu przekraczamy prawie idealnie. Później niestety nie jest już tak dobrze. Amarant najlepiej pływa pełnym bajdewindem, a nie baksztagiem – a tym razem wieje od rufy.
Zapada zmrok. Sterowanie okazuje się być ciężką fizyczną pracą, ale duch załogi nie słabnie.
Kolejnej nocy zauważamy, że według AIS-a oddalony od nas o dwadzieścia mil Chopin płynie z prędkością tylko dwóch węzłów (co oznacza, że u nich prawie flauta). U nas w tym czasie rozwiewa się, wiatr osiąga 7 w skali Beauforta i trzeba znów zmniejszać grota.
Tym razem jesteśmy dopiero óśmi w klasie. Załoga Chopina śmieje się, że to dlatego, że podczas obiadu zrzucamy żagle, żeby łatwiej się gotowało...
Pierwszy przystanek za metą – marina Rota tuż pod Kadyksem. Tu jest miło i przyjemnie – kilka ulic na krzyż, kilka hiszpańskich knajpek, plaża i właściwie nic więcej. Z samego rana wyruszamy z Anią na poszukiwanie miejscowych przysmaków. Hiszpanie językiem angielskim raczej nie posługują się. Udaje nam się dowiedzieć na migi, gdzie jest targ rybny – tam (zamiast poszukiwanych krewetek) dostajemy pyszne (i tanie jak barszcz!) langustynki.
Następnego dnia docieramy do Kadyksu. Misja zdobycia krewetek udaje się dopiero tutaj. Podczas obiadu na stole ląduje cały kilogram – do tego usmażona na pokładzie hiszpańska tortilla i białe wino. Mniam!
W Kadyksie dzieje się tak dużo, że nie ma czasu na sen. Captain's Dinner z pokazem flamenco, Crew Party, impreza dla oficerów – to zapewniają organizatorzy. Trzeba znaleźć też chwilę na zwiedzanie. Kadyks nie jest duży, za to bardzo malowniczy i taki „wskroś hiszpański”. Oprócz tego wszyscy jesteśmy mile widziani na zaprzyjaźnionym Chopinie i maleńkim Rocundo z polską załogą z Politechniki Gdańskiej. My w rewanżu zapraszamy ich na własnoręcznie przyrządzoną (w wielkim pożyczonym z Chopina garze) sangrę.
A już jutro płyniemy dalej! Tym razem, w ramach tzw, „Cruise in Company” - powolutku.

 

CZWARTEK, 20 PAŹDZIERNIKA 2011

Wyspy Północnego Atlantyku na Amarancie


Byłem przekonany, że podczas postoju technicznego w Bergen wyczerpaliśmy limit dobrej pogody. W deszczowej stolicy europy podobno nie pada jedynie przez pięć dni w roku, czyli akurat tyle ile tam staliśmy. Kupiliśmy ostatnie krewetki, większość z nich została pożarta na surowo, niewielka część trafiła zgodnie z przeznaczeniem do rizotto i w pełnym słońcu, całkowitym braku wiatru wypłynęliśmy fiordami na otwarte morze. Nie lało już sześć dni! Wiał delikatny wiatr z północy, postawiliśmy pełen komplet żagli i pomknęliśmy w stronę Wysp Owczych.

W nocy minęliśmy kilkanaście platform wiertniczych. Na mapie ten rejon wyglądał jakby ktoś wytyczył tam trasę slalomu giganta.. Najważniejszy jest plan, jak mawiała Drużyna A w serialu z lat 80tych - miało się rozwiać z niekorzystnego kierunku, a my chcieliśmy się gdzieś schować. Szetlandy były za blisko Norwegii, nie zdążylibyśmy się dobrze rozpędzić, a z kolei za daleko od Islandii, nie zdążylibyśmy do Reykjaviku. Celowaliśmy więc od razu w Owcze.

Niekorzystne prognozy sprawdzały się [program Ugrib na te rejony jest rewelacyjny], na pół dnia przed portem schronienia w Lervik, po dwóch dobach spokojnej żeglugi załapaliśmy się jeszcze na 7-8B. Północny Atlantyk przypomniał nam, ze nie zawsze jest tak lekko (nie mogliśmy już opalać się na pokładzie korzystając z pomocy automatycznego pilota, trzeba było zacząć się męczyć, czyli sterować samemu). W porcie spacerując pomiędzy domkami z drewna i dachami pokrytymi trawą czekaliśmy, aż morze będzie nadawało się do dalszej żeglugi. Następnego dnia wywiało się do tego stopnia, że nic nie wiało - idealne warunki na łapanie dorsza [na sukcesy wędkarskie będziemy musieli jeszcze poczekać] i robienie zdjęć klifom. Tak się spieszyłem z wyjściem z portu, że przez parę godzin płynęliśmy pod prąd, względem lądu nie posuwaliśmy się wcale. Basia stwierdziła, że nic się nie dzieje i poszła spać , a ja urozmaicałem sobie czas, bo nic się nie działo, budząc ją co chwila. Nie można spać jak się przepływa przez Wyspy Owcze, trzeba wypatrywać owiec i robić zdjęcia skałom, nic nie szkodzi, że są za mgłą!

Islandia zgodnie z moimi obietnicami zdawała się być nie z tej Ziemi. Po prawie trzech dniach kiedy nie spotkaliśmy żadnego statku ani innego przejawu życia, zbliżając się do Hoefnu zobaczyliśmy czarny wulkan przykryty chmurami, lodowce schodzące prawie do morza, czarną plażę, góry, wielką antenę satelitarną z czasów zimnej wojny. Do rufy Amaranta przyssał się minóg – podobna do węża ryba z paroma rzędami zębów osadzonych w okrągłej paszczy. Gdy znaleźliśmy się bliżej wejścia okazało się, że znaki nawigacyjne na lądzie pomalowane są na jaskrawopomarańczowo, a pierwsze zabudowania były zrujnowane jak po bombie atomowej. Zaczęliśmy się zastanawiać gdzie my w ogóle jesteśmy, na obcej planecie?

Musieliśmy poczekać jeszcze chwilę, żeby nie walczyć z prądem pływowym na podejściu, który może osiągać tam nawet 8 węzłów. Zarzuciliśmy wędki i w 7 minut złapaliśmy 7 dorszy. Tyle było z urozmaicania sobie czasu wędkarstwem. Ale przynajmniej było co na grila i do piekarnika włożyć [całość na grilu się nie zmieściła]. Po obfitym obiedzie relaksowaliśmy się w jacuzzi z geotermalnych źródeł na miejscowym basenie.
Koło Hoefnu znajduje się jedna z fajniejszych atrakcji Islandii, Jokulsarlon. Przed czołem lodowca utworzyło się jeziorko, do którego odrywają się góry lodowe. Kręcono tam jedną z części Jamesa Bonda, ktoś zły próbował do niego strzelić laserem z satelity a on umykał przed promieniem lawirując pomiędzy górami na motorówce. Nic się tam nie zmieniło, zamiast Bonda pływają tam tylko turyści na amfibiach. Parę lat wcześniej na innym jachcie próbowaliśmy dopłynąć do Jokursarlon pontonem aby zaoszczędzić na biletach autobusowych, zakończyło się to stanem bliskim hipotermii. Postanowiłem tym razem nie powtarzać tego doświadczenia i zostałem na jachcie, żeby pospać. Reszta ekipy na miejsce dojechała stopem.

Ściągnąłem nową prognozę pogody i powstał nowy plan. Mieliśmy zdążyć do Reykiaviku przed uderzeniem silnego sztormu o sile do 10B. Nie czekaliśmy więc aż będzie widać wysokie klify południowego wybrzeża Islandii tylko przemknęliśmy obok nich z wiatrem od rufy, zatrzymaliśmy się dopiero na wyspach Vestmannaeya. Są one aktywne sejsmicznie, jedna z nich jest w tej chwili nawet zamknięta, gdyż ciągle trwają tam erupcje. Miasto Heimaey, gdzie się zatrzymaliśmy uniknęło zalania lawą dzięki akcji strażaków, którym udało się skierować strumień lawy zdala od wejścia do portu i zabudowań. Wpływając mija się niezbyt udaną rzeźbę upamiętniającą to wydarzenie

Do Reykjaviku zawinęliśmy za dnia przy ładnej pogodzie. Wieczorem siła wiatru [w osłoniętym porcie] dochodziła do 45 węzłów. Ocaleni! Do pełnego szczęścia brakowało nam jeszcze elektryczności. W kapitanacie dowiedziałem się, że marina jest dopiero w budowie i nie można się podłaczyć do prądu ale mają tutaj za to prawdopodobnie najlepszą wodę na świecie :) Gdy poszliśmy uzupełnić zapasy i okazało się, że oprócz pysznej wody maja bardzo smaczne owce.

Reykjavik podobnie jak reszta Islandii jest bardzo dziwny. Na jednym z placów z rury bucha para z wnętrza Ziemi, na głównym deptaku trawnik uformowano w kopczyk i wydaje się jakby chciał zjeść pobliską ławkę. Jest dużo bardzo nowoczesnej architektury: pełen ścian z roślinności i strumieni wody Urząd Miejski i ultranowoczesny, szklany budynek hali koncertowo-konferencyjnej, którego fasada zbudowana jest z sześcianów, przypomina to kryształ lub sciankę żywej komórki. Pogoda na zwiedzanie raczej nam się nie trafiła, obydwu Marcinom nie przeszkadzało to jednak. Stwierdzili, że nie jest tak źle, tylko "muszą się zakutać", na miasto poszli w kombinezonach wypornościowych i kaloszach.

Podsumowując był to najfajniejszy rejs na Amarancie w tym roku, zmieściliśmy się we wszystkich lukach pogodowych, dopłynelismy zgodnie z planem unikając większych przygód. Ktoś nawet w żartach zarzucał organizatorom, że to miała być wyprawa a okazała się wycieczką na luksusowym jachcie z rolerami. Towarzysko bardzo pozytywnie, wyspy na Północnym Atlantyku surowe ale bardzo ładne, pojedliśmy dobrze, autochtoni sympatyczni. Zabrakło tylko wielorybów!

Autor: Michał Pietrzykowski


Rejs Stavanger - Polska

Morze Północe we wrześniu....
31 sierpnia, środa.
Jacht Amarant to piękna Delphia 47.Jest w drodze od listopada 2010. Płynie po wodach zimnych, północnych, ale mija po drodze wyspy tyle piękne co tajemnicze: Islandię, Anglię, Wyspy Owcze, wybrzeże Norwegii. Ja dosiadam się w mieście Stavanger, centrum przemysłu naftowego. Norwegia to przecież europejski potentat „czarnego złota”. W porcie wita mnie surowa sylwetka Norweskiego Muzeum Naftowego. Załoga już w komplecie: skipper Michał, Magda i Sławek-para prawników, Marysia z ognistą głową i ścisłym umysłem informatyka i Magda-siatkarka, bardzo tajemnicza, bo nic nie mówi. Pewnie do czasu...
Po krótkiej odprawie do czego służą te wszystkie kolorowe sznureczki i po szkoleniu z zasad bezpieczeństwa obraliśmy kurs na małą portową miejscowość Jorpeland. Ze Stavanger na morze prowadzi droga pod mostem. Nasz jacht jest wysoki 24m, mijamy przęsła mostu blisko, bliziuteńko.....
W Jorpeland byliśmy jedynym jachtem, więc cudnie long-side stanęliśmy przy nowiutkim pomoście, jeszcze bez wody i prądu. Portowe toalety już (a może jeszcze) zamknięte), ale zupełnie nam to nie przeszkadza.
1 września, czwartek.
Pogoda nam dopisała: słońce, 22 st.C i błękitne niebo. Idziemy na jedną z większych atrakcji turystycznych Norwegii-Pulpit Rock. To ogromna, wznosząca się nad fiordem....pionowa wysoka na 604 m skała. Trasa wiedzie przez zwały kamieni, osuwiska i strome kamienne podejścia. Dobra wycieczka dla wytrawnych miłośników gór, ale nie dla „umysłowych” oderwanych dopiero co od komputerów i samochodowych kierownic. Magda ze Sławkiem dają za wygraną po jakiejś godzinie, my-dziewczyny idziemy do końca. Ledwo żywe docieramy na szczyt, ale co za widok ! Wynagradza cały ból, pot i łzy. Skała jest płaska jak stół i urywa się nagle pionowym urwiskiem. Nie ma tam żadnych zabezpieczeń, więc jedyne, na co nas stać, to podczołgać się na czworaka i wysunąć aparat fotograficzny poza krawędź. W dole jak błękitny smok wije się wstęga fiordu. Niesamowity widok!
A potem mozolne 2 godziny schodzenia. Na dole nie czujemy nóg, ale jesteśmy dumne i szczęśliwe. A na obiad niespodzianka: Magda i Sławek schodząc nazbierali grzybów dla całej załogi. Duszone z cebulką przypominają smak domu.
Ruszamy dalej na południe do Egersund.
2 września, piątek.
Nocny przelot mija spokojnie-słaby wiatr i niezbyt zimno, ok.13 st.C. Przypływamy rano. Jemy niezwykłe śniadanie: podczas podgrzewania bułeczek w piekarniku eksploduje żaroodporna płyta. Na szczęście ta wewnętrzna. Bułeczki obsypane szklanym groszkiem to nie lada przysmak.
W Egersund jest wszystko: woda, prąd, prysznice, toalety i stacja benzynowa. Ciekawy klimat panuje w portowej administracji. W Norwegii często płacąc za marinę należy pobrać specjalną kopertę z jednej skrzynki i wrzucić z opłatą do drugiej. Opłaty różne: od 100 do 200 DKK. W Egersund biuro było w pełni wyposażone: komputer, drukarka, xero, tv, DVD i...nikogo w biurze, a drzwi szeroko otwarte. Taka to jest Norwegia. Uzupełniamy zapasy, pijemy pyszną kawę w lokalnej kawiarence, w której barmanką jest oczywiście Polka, i dalej w drogę. Psuje się pogoda. Zaczyna padać i robi się chłodniej. Kurs na Kristansand.
3 września, sobota.
Długi i wymagający przelot. Zajął nam więcej, niż przypuszczaliśmy, ale mieliśmy „pod górkę”: silny przeciwny prąd i wiatr prosto w pysk, choć nie za silny, do 20 węzłów. Halsowanie i halsowanie, noc i dzień. Pracownik portu pobrał myto w kwocie 125 NOK i wskazał sanitariat, ale uprzedził, że u nich już po sezonie. Woda rzekomo miała być reglamentowana przez automat na monety (3x10 koron=6 minut), ale na szczęście automat też był „po sezonie” i cała załoga wzięła upojny dłuuugi gorący prysznic bez płacenia. Pyszna kolacja puściła w niepamięć uporczywą halsówkę.
4 września, niedziela.
Kristiansand jest typowym norweskim miastem : schludnym i w niedzielę bezludnym. Oznaki życia pojawiają się po 12 w południe. Poszukiwanie jedynego otwartego sklepu w niedzielę zajęło nam jakąś godzinkę w rzęsistym deszczu. Sklep nazywał się Joker, był na ulicy jakiejś tam i już o 13.00 nasze zapasy odżyły. Sławek bierze ostatni pożegnalny prysznic, jemy obiadek i kurs na północ. Warto wyjść z Kristiansundu pomiędzy wysepkami kierując się na południowy wschód: bardzo urokliwe brzegi kanału z małymi domkami i zagubioną latarenką. Tym razem płyniemy z wiatrem, więc żeglarstwo w najmilszej postaci. W nocy ciepło, ok. 15-16 st.C, przelotny deszcz, ale spory ruch statków rybackich. Te w systemie AIS łatwo kontrolować, ale te poza systemem pojawiają się „nie wiadomo skąd”. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, ale taka gotowość bojowa nieźle pobudza w czasie ciągnących się godzin nocnej wachty. Nad ranem wiatr zdycha, niestety trzeba podkręcić tempo „kataryną”.
5 września, poniedziałek.
Pochmurno, ale ciepło. Prognozy zapowiadają silny wiatr od wtorku po południu, mający osiągać 40 węzłów. Nie szukamy aż tak silnych wrażeń i płyniemy prosto do Oslo. Ale to spory kawałek......Tymczasem ożywiła się nasza tajemnicza z początku Magda. Okazuje się, że hasłem dekodującym są...cukierki czekoladowe. Na szelest torebki ze słodkościami Magda ożywa, jakby ktoś jej baterie wymienił. Każdy ma swoją słabostkę ! Druga Magda źle znosi trudy podróży: cierpi na bóle i zawroty głowy. Ratuje ją pozycja horyzontalna. No cóż, tak też można podróżować.
Stajemy w małej marinie Tonsberg. Opłata standardowa NOK 140, sanitariaty bez zarzutu.
6 września, wtorek.
Do Oslo w pięknym słońcu początkowo dopływamy ok. 15.00, dosłownie 5 min przed uderzeniem sztormu. Mocno wieje w porcie na końcu Oslofiordu, to co się musi dziać na pełnym morzu? Idziemy w miasto, ale wszystko mamy mokre. Twego wieczora Norwegia gra mecz eliminacyjny do mistrzostw Europy z Danią. Co to się działo: pół Oslo w barwach norweskich, pół w duńskich. Jedni w rogach Wikingów na głowach, inni w bojowych barwach na twarzach. Plazmy w każdym barze i restauracji. Trwająca właśnie kampania wyborcza i stanowiska poszczególnych partii politycznych przegrały z kretesem z emocjami sportowymi, niezależnie od reprezentowanej opcji politycznej.
7 września, środa.
Zwiedzanie miasta, muzea, zmiana pogody i wymiana załogi. Wieczorem odwiedzamy niesamowitą portową knajpę: Louise. Liczba pamiątek z dawnych lat, stare fotografie, modele statków, fragmenty wyposażenia i przyrządów, wycinki z gazet – to wszystko tworzy absolutnie niepowtarzalną atmosferę tego miejsca. Ceny jak na (bardzo drogą) Norwegię jeszcze do przełknięcia: za kolacje złożoną z przystawki, drugiego dania i kieliszka wina za dwie osoby trzeba zapłacić 830 NOK co daje około 400 złotych. Drogo, ale w tej knajpie naprawdę warto.
8 września, czwartek.
Żegnamy starą załogę, rano ostatnie muzea, tym razem pogoda cały dzień przepiękna. Spływamy fiordem pod wiatr do porciku o swojsko brzmiącej nazwie Sjoesenteret Valloe-Tonsberg, który już poznaliśmy. Przypływamy ok. 23.00 Po drodze spory ruch promów, ale są oświetlone jak choinki w Boże Narodzenie, nie sposób ich nie zauważyć. Gorąca herbata i spać.
9 września, piątek.
Ale pogoda! 18 może 20 st.C, bezchmurne niebo, leciutki wiaterek-sielanka. Przynajmniej tak było do jakiejś 11:30. A potem rozkołysane w każdą stronę fale Skagerraku pokazały nam, gdzie raki zimują. Rozwiało się do 25 węzłów, ale huśtawka była wzdłuż i w poprzek, co niestety zmusiło niektórych członków załogi do cyrkowych zwisów przez sztormrelingi. Wieje połówka, idziemy średnio 7 węzłów. Tuż u wybrzeży Danii robi się autostrada 4-pasmowa dla statków, stateczków i kutrów: holujące, pchające, trałujące, z niebezpiecznym ładunkiem na pokładzie, do wyboru do koloru. Niezły teścik na znajomości świateł za darmo. Do mariny Skagen należącej już do Danii wpływamy ok. 2 w nocy. Trochę nas wytłukło, załoga zmęczona ale dumna z przejścia cieśniny.
10 września, sobota.
Skagen to pierwsze duńskie miasto witające turystów spływających z północy. W jego historii czytamy, że miasteczko postawiło pomnik ratownikom morskim, którzy na wzburzonych wodach cieśniny w ciągu ostatnich 100 lat uratowali ponad 13 000 rozbitków. 600 ratowników zginęło niosąc ratunek. Miasteczko w 1775 roku całkowicie zasypała ...burza piaskowa. Została tylko wieża kościoła, która do dziś góruje nad miastem. Deptak miejski to małe kolorowe domki , sklepiki i bary piwne. Koło południa miasteczko przeżywa najazd turystów, którzy przyjeżdżają zjeść rybkę w jednej z portowych restauracji i pójść na spacer po długiej piaszczystej plaży tuż za Skagen. Koło 13:00 płyniemy na południe, chmurzy się i siąpi. Kurs na Anholt.
11 września, niedziela.
Płyniemy i płyniemy. Cały czas w ostrym bajdewindzie przy dużej fali i silnym przeciwnym prądzie. Sobotnie popołudnie, wieczór, noc, dzień. Około 15-ej wiatr słabnie, ale nie na długo. Decydujemy się ominąć Anholt, nie mamy na to czasu przed nadciągającym silnym wiatrem, który ma pokazać, co potrafi od poniedziałku popołudnia. Płyniemy prosto na Helsingor. Ale to jeszcze 70 nm........
12 września, poniedziałek.
Dopływamy na ranem, około siódmej. Zmęczeni, bo przelot długi i niełatwy. Marina ze wszystkim, duża, na ok. 1000 jachtów. W bosmanacie w automacie można zapłacić za jacht i wykupić kartę na prąd i toalety. Karta 25 DKK, opłata za 14 m jacht 25EUR. Gorący prysznic i w miasto, a raczej na zamek. Wznosi się na wzgórzu wyniośle nad cieśniną, jest potężną twierdzą. Po wejściu na dziedziniec nagle dobiegają nas odgłosy musztry wojskowej, rozkazy, stukot obcasów po bruku...o co chodzi? To próby do widowiska, dźwięki płyną z głośników, ale w tych wojskowych murach robią wrażenie. Zamek można zwiedzać włącznie z bardzo tajemniczymi kazamatami, które ciągną się pod całym zamkiem. Historia zamku i jej kolejnych władców jest pokazana za pomocą najnowszej techniki ekranów dotykowych, animacji na ścianach i efektów dźwiękowych. Otóż zamek był najlepszą maszynką do robienia pieniędzy do skarbca królów duńskich przez ponad 400 lat, ponieważ skutecznie uzależniał ruch statków pomiędzy Bałtykiem a Morzem Północnym od słonych podatków pobieranych w chwili mijania Helsingor. Nieposłuszni byli ostrzeliwani z dział na wzgórzu. Podatek, początkowo od statku, potem „usprawniono” i naliczano od wielkości ładunku. Władcy na Helsingorze żyli jak pączki w maśle. Fama o wystawnych bankietach i sławie zamku dotarła i do Londynu. Badacze nie potwierdzili, czy William Shakespeare był osobiście na zamku, ale wiele szczegółów w Hamlecie na to wskazuje. Możliwe także, że członkowie trupy Shakespeara grywali na dworze zamku w Elsingor, jak nazwał go twórca najsłynniejszej sztuki teatralnej. Zamek, choć skromnie wyposażony, warto obejrzeć.
Około 13:00 ruszyliśmy do Kopenhagi. Ostrzeżenia przed sztormem sprawdzają się co do godziny. Do wieczora rozwiewa się do 30 węzłów, które oczywiście musimy pokonać pod wiatr i pod prąd. Dobijamy do kopenhaskiej Syrenki o 23:00. Mała, ale urocza marina, koledzy z Polski tuż obok, jest super. Trochę żeśmy się nagimnastykowali przy cumowaniu do bojki, ale stoimy i fajno jest. Jutro Kopenhaga jest nasza!
13 września, wtorek.
Prognoza sprawdza się co do węzła: na morzu dmucha 35 węzłów, w przytulnej marinie powyżej 25! Ale nie pada, więc ruszamy na podbój stolicy Kopenhagi. Ja rezygnuję ze zwiedzania na piechotę i wybieram opcję Jump in-Jump Out czyli trzy różne trasy wycieczkowe autobusem przez miasto z przewodnikiem wirtualnym...po polsku. Bilet 48h na wszystkie trzy trasy to DKK 180 czyli około 90 złotych. Na trasie jest 12 przystanków, na każdym można wysiąść, a po zwiedzeniu np. pałacu wskoczyć do następnego, który podjeżdża co 15 minut. Jest więc i ciekawa historia o syrence kopenhaskiej, i o Christianie Andersenie, i największej firmie transportu morskiego Maersk, i ciekawostki o klockach Lego, i o zwyczajach na dworze królewskim, i o niesnaskach pomiędzy Duńczykami a Szwedami, i o wolnym mieście Kristiania i oczywiście o piwie Carlsberg. Można by do tego dodać park rozrywki Tivoli i „najdłuższy bar Kopenhagi” czyli Nyhaven i mamy perłę Danii w pigułce. Ja te dwa dni spędziłam z przyciaciółką Anią, która 30 lat temu osiadła w Danii, ale jest zapaloną żeglarką, dzięki temu żeśmy się poznały i przyjaźnimy, wirtualnie lub przy takich właśnie okazjach – personalnie. Ania była zaskoczona, ile wiem na temat miasta i jego historii i jak każdy, kto w swoim mieście żyje i pracuje, żeby je poznać od tej innej strony zapowiedziała, że sama przejedzie się kiedyś tym autobusem.
Sztorm przytrzymał nas cały wtorek i środę, ale dzięki temu zabieramy bardzo miłe wspomnienia z miasta pana Andersena.
15 września, czwartek.
Wypływamy wcześnie rano o 6:00. Wyjście „na prostą” i ciekawe i wymagające. Wody przybrzeżne są dosyć płytkie, średnia głębokość to jakieś 8 metrów, a wiatr postanowił jeszcze trochę powiać. Płyniemy przy 33 węzłach z boku, pod dość silny prąd, w gąszczu znaków nawigacyjnych, między przęsłami mostu Kopenhaga-Malmo, tuż obok plantacji wiatraków wodnych. Fala spora i nieprzyjemna, więc z ulgą zostawiamy wybrzeże za sobą i wypływamy na głębokie na 15m wody. Silny wiatr trzyma nas równo cały dzień, ale na szczęście świeci słońce, więc to dzień pod znakiem dobrej żeglarskiej roboty. Płyniemy jakieś 40 nm na południe do wyspy Moen. Port docelowy Klintholm. Docieramy tam ok.18:00 przy niesłabnącym wietrze powyżej 30 węzłów. Wejście do portu gęsto obstawione sieciami, które widać tylko w dzień. Główki portu wąziutkie, więc wejście przy silnym prądzie i bocznym wietrze troszkę przyspiesza tętno, ale mobilizuje nas perspektywa łazienki z sauną ! Marina niemiecka, przy kejach wyłącznie Niemcy. Bardzo miła pani bosmanka przekazuje nam tragiczną wiadomość: w maju tego roku jedna niemiecka ekipa tak się zabawiła, że spaliła saunę i całą łazienkę. Właśnie ją remontują, będzie gotowa w przyszłym roku. No i jak mamy tych Niemców pokochać? Jemy kolację w nieco minorowych nastrojach, ale co tam, przynajmniej mamy nowe powiedzenie: żeby się zabawić, trzeba saunę spalić! I to wszystko za jedyne 32 EUR.

16 września, piątek.
Z 33 zrobiło się 15 węzłów. Milusi fordewind pcha nas na wody niemieckie i w stronę matki-Polski. Przy przekraczaniu torów wodnych gęściutko, statki pomykają raz z lewej, raz z prawej, a my ruchem konika szachowego pomiędzy nimi. Rugia przed nami, zobaczymy czy jeszcze zawiniemy do portu czy prujemy prosto na Świnoujście.

17 września, sobota.
Jednak przelot non-stop do portu docelowego. Przed wejściem duży ruch, a wchodzimy nocą, ale bosmanat portu służy pomocną informacją. A rano dostajemy bardzo miłą wiadomość: właśnie dziś STS Fryderyk Chopin wypływa ze Świnoujścia w rejs na Karaiby. Oczywiście rzucamy cumy i płyniemy, aby pożegnać go z wody. Jest piękny, kiedy stawia wszystkie żagle i ginie za horyzontem....Pomyślnych wiatrów!

Autor: Agata Pyzak